Jest coś takiego w książkach Dana Browna, co przyciąga i kusi, by przeczytać kolejną i następną, chociażby dla relaksu i tzw. odmóżdżenia. W czymże ukrywa się ten tajemniczy pierwiastek sukcesu pisarza? Według moich odczuć, główną zasługę należy przypisać wartkiej akcji i nawiązaniom do realnie istniejących budynków, symboli, największych dzieł kultury oraz współczesnych globalnych problemów. Człowiek czyta i co chwilę zerka w internet, żeby na własne oczy obejrzeć architektoniczne cuda, które przed chwilą tylko sobie wyobrażał, a także marzy, by je kiedyś odwiedzić.
Kolejna przygoda z profesorem Langdonem uświadomiła mi jednak, że chyba mi się już przejadło i trochę nie warto, i to zarówno pod względem poświęconego czasu, jak również wydanych na książkę pieniędzy (był to najdroższy ebook, jakiego w życiu kupiłam).
Dlaczego tę książkę oceniam niżej niż poprzednie? Głównie przez schematyczność, której nie da się już przejeść. Fabuła jest do bólu powtarzalna, wręcz miałam wrażenie, że wiem, co się wydarzy na kolejnej stronie. Ta sama postać profesora od symboli - w porządku. Trudno wymagać, by protagonista nagle diametralnie się zmienił (chociaż można było wreszcie dodać jakiś smaczek, np. ożenić go, albo zesłać jakieś inne nieszczęście). Ale cała reszta? Odgrzewany kotlet, który odbija się z niesmakiem.
Po pierwsze, akcję otwiera wielkie bum, tragedia, tajemnicza śmierć, a w samym środku tych zdarzeń zrządzeniem losu pojawia się profesor Langdon i (uwaga) piękna kobieta, która będzie mu towarzyszyć aż do końca przygody. Serio, panie Brown? Naprawdę nie można wymyślić innych okoliczności, niż kreowanie podstarzałego profesora na James`a Bonda od siedmiu boleści? Może chociaż jakaś scena erotyczna, skoro już tak go te kobiety oblegają. Powoli zaczynam podejrzewać, że profesorek ma zgoła inną orientację (co też mogłoby być jakimś urozmaiceniem całej serii).
Po drugie - antagonista. Identyczny, co w poprzednich książkach model bohatera. Samotnik, który całkowicie poświęca się sprawie, desperat, psychopata, gotowy oddać życie dla chorej idei. Co więcej, nie działający jedynie w swoim imieniu, ale zawsze pod butem jakiejś organizacji. Dramat.
Po trzecie, struktura książki, nie wnosząca nic nowego, nie zaskakująca, mocno poprzeplatane, wręcz poszarpane wątki, powodujące momentami rozdrażnienie. Kiedyś takie tempo uznawałam za plus, wynikający z kwintesencji stylu autora, ale zmieniłam zdanie, w momencie, gdy przestało mnie to zaskakiwać.
Zawiodłam się zaś głównie z tego powodu, że nie dostałam tego, czego się spodziewałam po samej okładce oraz poprzednich tomach. Myślałam, że autor zabierze mnie z skomplikowany świat symboli, stworzonych przez samą naturę, w świat geometrii fraktalnej, jak spirala ślimaka czy plaster miodu, które w odkrywczy sposób pozwolą odpowiedzieć na pytanie skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Ale nic z tego.
Ogólnie zamysł autora był taki, żeby na samym początku powiedzieć czytelnikowi: "Zaraz ogłoszę tajemnicę, po której wszystkie religie świata legną w gruzach.", a potem trzymać go w niewiedzy przez całą książkę, niemal do ostatnich stron. Jest to wciągające, owszem, bo kto by się, do cholery, nie chciał dowiedzieć co to za wielkie odkrycie? Tylko w międzyczasie trzeba czymś jeszcze zaskoczyć, dać kilka łyków świeżości, jakieś zagadki, po nitce do kłębka. Zagadka niby jest, ale tak banalna, że aż szkoda gadać: jakie jest hasło do komputera zmarłego naukowca, który nie zdążył ogłosić światu swojego odkrycia. Nagle hasło odnajduje się w książce, która otwarta jest na właściwej stronie i wystawiona w kościele dla oczu zwiedzających. I to wszystko. Czytasz więc i czytasz, nudzisz się niemiłosiernie, przeskakując z miejsca na miejsce akcji niczym szachowy skoczek i... chcesz już wreszcie poznać tę wielką tajemnicę! Po raz pierwszy czułam przy Brownie irytację, jak bardzo można rozciągnąć treść, by wreszcie dojść do mało satysfakcjonującego sedna, które miało być pokazem fajerwerków, a było jedynie tanią, pierdzącą petardą.
No dobrze, ale plusy też się znajdą. Największym z nich jest wprowadzenie całkiem nowego typu bohatera, który potrafił wzbudzić moją sympatię, mimo, iż sam był pozbawiony uczuć. Na końcu książki poczułam nawet ukłucie, że już go więcej nie spotkam. Bohater ten skłania do refleksji nad tym, kim jesteśmy i co czyni ludźmi wyjątkowymi. Brzmi ciekawie, prawda? Może jednak warto sięgnąć po "Początek" choćby z tego jednego względu.
Komentarze
Prześlij komentarz